Recenzje
Koncert Agnieszki Chrzanowskiej „Skąd się biorą mężczyźni…” – 10 września 2011. Recenzja Olgi Śmiechowicz
Ile skoków przez byka…
Podobno, gdy artystę można porównać do kogoś, kto tworzył już wcześniej, to nie warto się nim zajmować. Rzetelnie przeszukuję historię wyświetleń w serwisie YouTube i nie potrafię znaleźć nikogo, kto choć „w zaokrągleniu”, dałby się wykorzystać jako synonim.
Agnieszka Chrzanowska niejednokrotnie udowodniła, że jest naturalnym, nieskompilowanym sztucznie fenomenem. Pewnego rodzaju zachowań nie można się nauczyć, czasem można jedynie potencjał dla nich wyczuć w sobie i pozwolić, by w odpowiednim momencie dochodziły do głosu, nie zadeptując właściciela. To swoista intuicja, która zawsze jej podpowiada, w którą stronę się zwrócić, by pozostać, w naturalnym dla niej, świetle reflektorów. Czujnie wsłuchana w szmery z widowni, w komentarze wypowiadane półsłówkami, rezonuje nastrojenie publiczności. Stając na scenie, jest piękną realizacją wizji „artysty teatru”, jaką opisywał Edward Gordon Craig. Rządzi niepodzielnie, wykonując własne teksty do skomponowanej przez siebie muzyki, na tle osobiście zaprojektowanej scenografii i nikt tej autonomii nie jest jej w stanie odebrać. Każdy wykonywany przez nią tekst, żart rzucony wobec plątaniny kabli na podłodze, jest zintensyfikowany przez aktorską obecność. Jej głos ma charakterystyczną właściwość konkretyzowania się w przestrzeni, mieszania się z konsystencją powietrza. Zaczyna się nim oddychać i gdy przelewa się przez ciało, zastyga jak osad, który wzmacnia układ odpornościowy.
Agnieszka Chrzanowska w swoim programie „Skąd się biorą mężczyźni…” próbuje odpowiedzieć na to proste, bardzo podstawowe pytanie. Może faktycznie powstali z żebra (kreteńskiej?) bogini? Zdarza się, że pojawiają się nagle w naszych życiach jak nieoświetlone drzewa, o które można się rozbić we mgle. Wówczas rozpoczyna się cierpienie. Artystka opowiada o nim, ale dobierając słowa tak, by nigdy nie nabrały one cech obowiązującej rzeczywistości, którą trzeba przeżywać na własnej skórze. Przez chwilę naprawdę się wierzy, że o takich historiach się czyta, ale nigdy się ich nie przeżywa. Czasem zdarza się jednak, że to oni są stroną słabszą, bojącą się opuszczenia; „Kocham Cię miłością, która nie może być zdradzana”, tak Aleksandr Punin mówił o swoim uczuciu do Anny Achmatowej. Gdzieś w przestrzeni, między kreteńską boginią, stanowiącą oś scenografii, a Agnieszką Chrzanowską, widzę miejsce, by ustawić statyw z mikrofonem dla takiego właśnie głosu. W literaturze, gdy mówi się o mężczyznach, semantyka zawsze działa w systemie zerojedynkowym. Życie weryfikuje jednak nazbyt proste podziały. Pomiędzy kategorycznymi słowami, odrzucającymi zapotrzebowanie na ich obecność, przebijały się ukradkowe, nieopatrznie wypowiedziane słowa, że palce czasem błądzą w poszukiwaniu obcej (?) ręki, by wytworzyć z nią nierozerwalną plątaninę. Że chce się dostać od losu, szansę, by choć przez chwilę być wspólnie jednym blaskiem nowoodkrytego srebra. By być jedną pięścią wobec grozy świata.
Przedstawienie kreteńskiej bogini z wężami. Scenografia dość nietypowa w dorobku Sebastiana L. Kudasa, na co dzień związanego z Piwnicą pod Baranami. Jednak szeroko rozumiana kultura grecka jest zawsze bardzo ważnym punktem odniesienia i inspiracji dla Agnieszki Chrzanowskiej. Dłonie bogini wyznaczają granice dla świata. Można między nimi przeprowadzić linie, które połączą kobietę z mężczyzną, wiedzę z niewiedzą, rzucanie kamieni z ich zbieraniem. Po dłuższej chwili linie te zaczną się plątać, jak misterne wstęgi Möbiusa…, ale uważny widz poradzi sobie z interpretacją scenografii, umiejętnie ją połączy ze słowami artystki. Pod czujnym okiem bogini, kreteńscy młodzieńcy łamali karki, skacząc przez pędzące w ich kierunku byki . Na naszych oczach buduje się fantastyczna metafora związków między ludźmi, które są jak kolejne skoki przez byka…
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
30 grudnia 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/grudzien_2011/301211_ispb.php
Recital Zbigniewa Raja & Tropicale Tahaiti Granda Banda – 25 września 2011. Recenzja Anny Marii Piękoś
Thaitański r(R)aj na finał
Wrzesień w Radiowym Teatrze Piosenki Radia Kraków zapisał się w kalendarium kulturalnym koncertami jego założycielki, Agnieszki Chrzanowskiej i Zbigniewa Raja. Niestety, były to ostatnie tego typu wydarzenia – od października RTP zostaje usunięty z programu stacji
Zmiany kierownictwa spowodowały cofnięcie decyzji w sprawie kontynuacji współpracy z Radiowym Teatrem Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej. Obwieścił to w skrócie czarny napis na papierze umieszczonym przy wejściu do studia im. Romany Bobrowskiej. Goście przecierali oczy ze zdumienia, gdzieniegdzie rozlegały się szepty zdziwienia i żalu. Była też nadzieja, że Teatr Piosenki, zaznajamiający zwykłych śmiertelników z legendami Piwnicy Pod Baranami, szybko odrodzi się w nowej przestrzeni.
Na pożegnanie zaprezentował się Zbigniew Raj – kompozytor, pieśniarz, muzyk jazzowy, twórca kabaretowy. Towarzyszyli mu muzycy pod przewodnictwem Pawła Piątka. Do jednej z piosenek, „A rivederci”, solo na puzonie wykonał znakomity instrumentalista, Marek Michalak. Zbigniew Raj wykonał pieśni ze swego repertuaru, do tekstów Tytusa Czyżewskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Stanisława Barańczaka i Wiesława Dymnego. Zebranie tekstów tych autorów jednego wieczoru na jednej scenie przez jedną osobę, stało się istnym festiwalem absurdu. Ważne miejsce zajęły świetne kompozycje Raja, które były jakby nutowym zapisem utworów Witkiewicza, czy Czyżewskiego. Wspomniane „A rivederci”, „Przekleństwa” oraz inne piosenki zostały wykonane z dużą ekspresją, co zostało docenione przez publiczność. Solista okazał się być człowiekiem-orkiestrą – w utworze „Szak Szak” wykorzystał nietypowe elementy pseudo-perkusyjne, np. gwizdek, czy dzwonek rowerowy. Artysta jednak pozwolił sobie także na odcień melancholii – zaśpiewał piękny utwór pt. „Taki kraj” (do słów Jana Pietrzaka), wykorzystany w filmie w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego „Męskie sprawy”.
Gdy na chwilę zniknął ze sceny, widownią zajął się zespół instrumentalny, proponując krótkie jam session, które zostało przez nią entuzjastycznie przyjęte. Na scenę wrócił Zbigniew Raj – w towarzystwie kompanów z legendarnej formacji estradowej Tropicale Thaitii Granda Banda, której przez dwanaście lat był liderem. W skład jej, na ten specjalny wieczór, weszli: Józef Romek, Jerzy Dura, Janusz Nowotarski i, rzecz jasna, sam Zbigniew Raj. Panowie, ubrani w słynne indiańskie stroje, zaprezentowali swoje największe przeboje, m.in. „Czarownicę”. Myślę, że tej części widzów, która znała ich występy przed laty, zakręciła się łezka w oku – Granda Banda wróciła w wielkim stylu.
Będzie teraz trochę ciszej, trochę smutno bez niedzielnych wieczorów, spędzonych w Radiu Kraków. Agnieszka Chrzanowska okazała się wspaniałą organizatorką, reżyserką świateł, a także obrończynią zwierząt za sprawą licytacji przeprowadzanych bezpośrednio po koncertach. Społeczność krakowska (i nie tylko), stawiająca się na nich w komplecie pokazała niejednokrotnie, że istnieje coś takiego, jak głód piosenki artystycznej. Dlatego jestem pewna, że za niedługo Teatr Piosenki rozpocznie kolejny etap swej działalności – w nowej siedzibie.
Anna Maria Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
10 października 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/31842
Recital autorski „piwnicznego barda” Leszka Wójtowicza – 15 maja 2011. Recenzja Anny Marii Piękoś
„Pierwsze urodziny Radiowego Teatru Piosenki”
Lubię koncerty w Radiowym Teatrze Piosenki. Kameralna atmosfera, nikt nie depcze nikomu po nogach, nie dostaje się kuksańców w bok od widzów „na podwójnym gazie”. Muzycy są zawsze starannie dobrani i prezentują wysoką jakość, wypracowaną pod przyjaznym sklepieniem Piwnicy Pod Baranami. Minął już rok, odkąd Agnieszka Chrzanowska rozpoczęła czary w Radiu Kraków. Czary – gdyż wychodząc ze studia im. Romany Bobrowskiej trudno przyswoić fakt, iż jest się w budynku radiowym. Tak było i tym razem, gdy w otoczeniu czarnych kulis i czarnej podłogi, na scenie zagościł Leszek Wójtowicz
Nim jednak został poproszony na scenę, zagościli na niej „rodzice” RTP: Agnieszka Chrzanowska i prezes zarządu Radia Kraków, redaktor Mariusz Bartkowicz. Zamknęli miniony rok stwierdzeniem, iż teatralny „beniaminek” był dobrym pomysłem, po czym otworzyli następny. W krótkiej projekcji zostały streszczone wszystkie koncerty minionego roku (było ich osiemnaście): m.in. Tomasza Żółtko, Jarosława Wasika, Anny Szałapak, Krakowskiego Przedmieścia, formacji MIĄŻSZ, Tomasza Marsa, Andrzeja Bieniasa. Wiele osobowości muzycznych, wiele godzin nabrzmiałych od dźwięków i piosenek, które rozpaliły w słuchaczach płomień Melpomeny.
Artysta, który wystąpił, jest od wielu lat związany z Piwnicą pod Baranami. Jego pierwszy recital miał miejsce w 1980 roku. Rok później na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, pieśń „Moja litania”, została wyróżniona i zapamiętana przez polską publiczność. Jego zamiłowanie do kameralnych koncertów nie pozwala na wpisanie się w szeroki nurt popkulturowy, który zapewniłby mu szersze uznanie. Z drugiej strony, czy naprawdę może być ono obiektem zazdrości? Występował przecież w Wiedniu, Paryżu, Kuwejcie, Magnitogorsku, czy Dubaju.
Zatem Leszek Wójtowicz wszedł na scenę. Choć widziałam niejednego solistę grającego na gitarze (przyznaję się do sentymentu, jaki żywię do tego instrumentu i do ich właścicieli), to trudno było mi nie pomyśleć o określeniu, jakiego w stosunku do artysty użył Piotr Skrzynecki. Trafiłam na koncert najprawdziwszego barda, który rozsiewał aurę melancholii i tajemniczości. Przywołał pieśni, które napisał na przestrzeni wielu lat pracy artystycznej – ponadczasowe, będące aktualnym komentarzem do naszej polskiej rzeczywistości. Ze sceny zabrzmiały zatem takie utwory, jak: legendarna „Moja litania”, „Wieża paradoksów”, „Magiczna tafla szkła”, „Pytania o zmierzchu”, „Tutaj wódka jest Bogiem”, także najbardziej osobiste: „O sobie”,” O świetlistych oczach”, „Ja jestem z tobą”. Nie zabrakło specyficznej nuty sentymentalnej – Leszek Wójtowicz wspomniał swoich przyjaciół i jednocześnie tych, którzy stanowili część „filarów” Piwnicy: Piotra Skrzyneckiego i Janinę Garycką. Czasami ironicznie, czasami czule śpiewał ów bard. Mieszając polską krew z dźwiękami hiszpańskiej gitary.
Agnieszka Chrzanowska podjęła się przed rokiem trudnej roli – tej, która udowodni, że określenie „radiowy teatr piosenki” można zrealizować przy pomocy wybitnych ulubieńców muzy muzyki. Czas pokazał, iż faktycznie był to świetny pomysł, którego realizacja ciągle trwa. Nadane mu – w żartobliwym nieco tonie, ale brzmiące zupełnie poważnie – imię Agnieszki Chrzanowskiej, a także wysoka frekwencja widzów na każdym koncercie – oto dowody. Leszek Wójtowicz natomiast, bard Piwnicy pod Baranami i Radiowego Teatru Piosenki, postawił kropkę nad i, jeżeli chodzi o znakomity dobór muzycznych charakterów. Wszystkiego najlepszego, szanowny radiowy Jubilacie.
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny
28 maja 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/29312
„Na początku drogi” – Agata Klimczak, STELA SQUAT, Krzysztof Buratyński i DUCH – 3 kwietnia 2011 – recenzja Anny Marii Piękoś
Radiowa kuźnia talentów
Polska piosenka jest w dobrym stanie. Można ubolewać jedynie nad dostępem do niej. Obserwujemy co prawda pewien fenomen: niszowymi stacjami radiowymi czy telewizyjnymi są te, które prezentują wyższy poziom kultury muzycznej, podczas gdy duża część Polaków nuci pod nosem kiepskie covery dawnych przebojów. Trafnie zostało to podsumowane przez jedną z piosenek pt. „Przebój” zespołu Łzy – „proste słowa, cztery dźwięki” i mamy hit. Jednak, jak odnaleźć muzykę, która szybko nie wyblaknie, nie zestarzeje się? Możliwości jest kilka, jedną z nich – odwiedziny w Radiowym Teatrze Piosenki w Radiu Kraków, gdzie Agnieszka Chrzanowska szykuje do boju kolejną grupę młodych muzyków
Zaczyna się, jak zwykle, niewinnie – gospodyni wita panie i panów, zapowiada występ młodych utalentowanych ludzi. Mniej niewinnie brzmi informacja, że będzie ich wielu, co dla kameralnej Sali Radia Kraków stanowi nie lada wyzwanie. Agnieszka Chrzanowska, roztaczająca do tej pory aurę artystycznej muzy, wygląda nieco poważniej. Może to rola muzycznej przewodniczki debiutantów dodała nieco miru? W każdym razie na scenie pojawiają się już dwie młode kobiety: skrzypaczka (Paulina Grzechuła) i klarnecistka (Marta Suproniuk), a także młody mężczyzna – pianista Dariusz Kwiatkowski tworząc grupę „Kształty słów”.
Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki pierwszej piosenki wyłoniła się solistka: Agata Klimczak. Na co dzień studentka III roku PWST, od święta – piękność z mikrofonem w dłoni. Zaprezentowali wspólnie utwory, które wspomniany pan Kwiatkowski skomponował do tekstów Beaty Korybko – poetki pochodzącej z Krakowa. Było subtelnie, ciepło, czasami trochę mocniej – zapisane nuty dobrze zgrywały się z zapisanymi słowami, zespół roztaczał pozytywny nastrój. Agata Klimczak świetnie zdaje sobie sprawę ze swej potęgi na scenie, choć czasami trudno orzec, czy bardziej gra, czy śpiewa: niekiedy jest bardziej aktorką niż postacią muzyczną. Z tej mieszanki wychodzą ciekawe rzeczy – dobrze, że już na początku drogi.
Jako drugi wystąpił Krzysztof Buratyński, wszechstronnie utalentowany student II roku Akademii Muzycznej. Kompozytor swoich utworów, pianista, nie gardzący gitarą. Ciekawa osobowość, ujmująca świeżością i zaangażowaniem w rozwijanie swojej pasji. Towarzyszyła mu perkusja (Mateusz Pilot), kontrabas (Paweł Mrocheń), gitary (Tomasz Robacki, czasami któryś z panów), skrzypce (Paweł Bulenda). Dużym plusem była aranżacja piosenek, brzmiąca profesjonalnie. Nonszalancki solista wyśpiewywał słowa współczesnych twórców: Marcina Urbana, Krzysztof Cezarego Buszmana i Artura Appla, śpiewał czysto i w dobrej zadumie. Był to bardzo udany występ, szczególnie, iż ostatni utwór śpiewany był w duecie z poprzednią wykonawczynią, Agatą Klimczak. Piosenka na dwoje rozgrzała serca, zrobiło się cieplej i cukierkowo, bo duet opowiedział całkiem przyjemną historię o miłości dwóch serc do siebie i do muzyki. Bardzo ciekawy początek współpracy. Zdaje się, że reszta wykonawców obydwu formacji podzieliła ten pogląd.
Z zadumy wyrwała nas energetyzująca Ania Stela z formacją „Stela Squat”. Ubrana w uroczy, kolorowy kostium, absolwentka PWST, przystroiła w muzykę własnej kompozycji wiersze Rafała Dziwisza, Agnieszki Grochowicz i Mariusza Orzechowskiego. Ciekawe były to kreacje… Muzyczne ADHD, pozytywna energia kipiała ze sceny, Stela bezbłędnie zaprogramowała swoich mężczyzn: Ignacego Matuszewskiego (odpowiadającego za instrumenty klawiszowe), Jacka Długosza (gitara), Mateusza Frankiewicza (kontrabas) i swoją koleżankę Wiktorię Chrobak (instrumenty perkusyjne) na niebanalną i ciekawie rozegraną muzykę.
W końcu na scenę wkroczył Duch. Okazało się, że metaliczność dźwięku nie uzyskuje się tylko dzięki mocnej gitarze i ciężko brzmiącej perkusji – to kwestia całości brzmienia formacji, pewien szlachetny szlif muzyki, uderzający o ściany. Myślę, że taki właśnie był Duch – rozgorączkowany w dźwiękach, oddychający w rytm pociągnięć smyczkami, wypowiadający się liryką Tadeusza Gajcego, Rafała Wojaczka, Haliny Poświatowskiej, Reinera M. Rilkego. Kompozycją zajął się Piotr Aleksander Nowak, manipulujący gitarą. Muzycznego ducha wlewali w utwory: Natalia Orkisz (wiolonczela i wokal), Stanisław Sowiński (skrzypce), Patrycja Pastrana (altówka), Łukasz Madej (kontrabas). Ostatnim powiewem niewinności tego wieczoru była wokalistka – Regina Bogacz, rozkładająca swój wachlarz głosowy w miarę przechodzenia do kolejnych utworów. Pierwsza myśl? Zbiorowe opętanie…
Koncert Debiutów, jaki miał miejsce w Radiu Kraków pozwala spać spokojnie, bez obawy, że muzyka polska będzie miała tylko komercyjną twarz. Choć nie pozostaje obojętna na upływ czasu i niekiedy wydaje się przybierać odmienne formy, nadal pozostaje tą tradycyjną, polską piosenką z duszą. Zespoły prezentowały różnorodność w podejściu do formy, nie trudno nawet oprzeć się wrażeniu stopniowania mocy ich przekazu, jednak treść, ta właściwa materia, pozostaje stałą. Najlepsze jest to, że pod każdym utworem może podpisać się młody człowiek, tworzący przyszłość kultury, i że może, wzorem antycznego napisu umieszczonego na dekoracji scenicznej, uczynić to wraz z słowami: IPSE FECIT – sam wykonał.
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
16 kwietnia 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/28354
Koncert LIMBOSKI QUARTET – 20 marca 2011 – recenzja Anny Marii Piękoś
Tak, wehikuł czasu to byłby cud. Ponieważ trudno nam jest pokonać opór materii, pokonujemy nasz opór względem muzyki, dzięki której podróż ma szansę zaistnieć. Oczywiście, pomocny okazuje się zawsze przewodnik. W tej roli Lim-boski, Limbo-ski… Michał Augustyniak i jego muzyczna kompania. Zaproszenie jest biletem w jedną stronę. Agnieszka Chrzanowska, nasz pilot i stewardessa zarazem, zapowiada taneczny lot i zamyka drzwi, zostawiając widzów na łasce i niełasce artystów
Akt I. Klasyczny początek: nawiązanie kontaktu ze słuchaczami, ekspozycja muzyczna. Miło, ciemno, spokojnie. Blues lekko kołysze, sączy się subtelna nuta niepokoju i oczekiwania. W pewnym momencie widzę siebie jakieś siedemdziesiąt lat wstecz. Kiwamy się więc nadal rytmicznie, zaś Augustyniak odchodzi od mikrofonu – teraz solo gitary, z maksymalnym wyczuciem. Leniwie, nonszalancko, muzyk prowadzi instrument po scenie. Inni bohaterowie (Jacek Mazurkiewicz i jego kontrabas; Jacek Cichocki, odpowiedzialny za konsonanse fortepianu, akordeonu i techniki rodem z laptopa; Bartek Kazek, panujący nad różnorodnością perkusji) patrzą w skupieniu na swojego wokalistę, w oczekiwaniu na zmianę klimatu.
Akt II. Michał Augustyniak czuje się pewniej w towarzystwie słuchaczy – zapada decyzja o ściągnięciu butów… Trudno go dostrzec, siedzącego na kocu. Odłożona gitara zostaje zastąpiona przez indyjski sitar. Przez otwarte okno koncertu wpadają orientalne dźwięki, z początku nieśmiało, potem coraz pewniej, aż zamieramy, oczarowani niemal mantryczną muzyką. Muzycy są wyraźnie pod wpływem jej regularnego tonu.
Akt III. Otrzepali się i zagrali jeszcze raz muzykę z początku koncertu – blues, o miłości, niepokoju duszy, o morderczym kocie Otellu. Powróciła atmosfera rodem ze starego filmu: półmrok, muzyka i… człowiek obleczony w łagodną, rytmiczną muzykę.
Akt IV. Każda piosenka mówi za siebie: Limboski uruchamia kolejną różnorodność brzmień, prezentuje piosenkę „Farewell devil”, wchodzącą w skład płyty o tym samy tytule, podczas, gdy dotychczasowe pochodziły głównie z „Cafe Brumbo”. Siedzimy w fotelach, poruszeni i rozleniwieni.
Limboski to zespół, który prócz muzyki, podczas koncertu potrafi nakreślić jej przestrzeń. Nastrojowe przejście do muzyki etnicznej (ów sitar), kolejno powrót na łono bluesa, sprawiało wrażenie naturalnego przejścia. Wykonawcy świetnie odnaleźli się w zmieniającym się klimacie, grając bez domieszki poprzedniego nastroju. Bez skrępowania rozmawiali ze sobą, ustalając np. wejścia, przejścia. Każdy z wykonawców to ciekawa osobowość, nie tylko muzyczna. Nie zawsze bowiem muzyk potrafi przeżywać to, co gra. Jak wszystko inne, rutyna potrafi zabić i dźwięk. Limboskim „grozi” jedynie dalsza ewolucja, rozgrywająca się w poszukiwaniu najlepszego dźwięku. Michał Augustyniak, którego głos przypomina trochę barwą Macieja Maleńczuka, lubi eksperymentować i ma ku temu zdolności – generalnie trudno wykonywać naprzemiennie bluesa i śpiew alikwotowy (harmoniczny). Augustyniak zadziwia płynnością przejścia. Dlatego koncert trudno rozpatrywać jedynie jako proces muzyczny – dokonany przeze mnie podział na akty jest uzasadniony. Widowisko muzyczne – to najwłaściwsze słowo.
Maria Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
02 kwietnia 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/28008
Koncert Agnieszki Chrzanowskiej – 12 marca 2011 – recenzja Olgi Śmiechowicz
Nie wolno pocieszać cudzych kobiet
Ostatniej niedzieli, w foyer Radiowego Teatru Piosenki powtarzano z ust do ust, że wcześniej na scenie polskiej liczyła się tylko Ewa Demarczyk, a dziś jej miejsce zajęła Agnieszka Chrzanowska.
To zasłyszane, nie byłabym w stanie wymyślić takiego komplementu. Komplementu w pełni zasłużonego. Przekona się o tym każdy, kto kiedykolwiek zobaczy ją na scenie. Choć ten wieczór był okazją szczególną, bo rzadko zdarza się, by dyrektor artystyczny występował na scenie własnego teatru. Gdzie zna się każdy centymetr podłogi, misterne plątaniny kabli od reflektorów, wszystkie pułapki i wszystkie możliwości. W „Silmarillionie” J.R.R. Tolkiena jest taki opis, gdy Iluvatar stwarzał świat, wszystko uzyskiwało konkretyzację i materializację pod wpływem jego spojrzenia sprzężonego z twórczą myślą. Wystarczyło, by skierował wzrok w odpowiednie miejsce, a z płaskiej powierzchni wydobywały się góry i tryskały strumienie. Pośrodku konstelacji takiego właśnie teatralnego świata, stała tego wieczoru Agnieszka Chrzanowska. Zdarzają się w literaturze postaci, które z czystej skromności nie czynią cudów.
Na krótkiej smyczy mikrofonu trzymała wszystkie, potrzebne jej podczas tego występu, emocje. Z wyczuciem dawkowała im przestrzeń wolności, pilnując, by nie gryzły widzów po kostkach, nie zapominając jednak, że nawet one, tak potulnie przybiegające na zawołanie, pozbawione możliwości wybiegania się, mogą stracić kondycję startową. Idealnie ogrywała akcenty i sensy. Wszystkie pauzy, każdy ruch dłoni, miały swoje znaczenie. Swoją sceniczną obecnością: w tekstach, w muzyce, w każdym elemencie, pokazywała, jak piękną realizację może odnaleźć w trójwymiarze, niczym nieograniczona wyobraźnia muzyczna i aktorska. W skupieniu wykonując swoje teksty, jakby stwarzając je za każdym razem od nowa, przypomniała swojej publiczności o podstawowym imperatywie, jakim jest czułość na słowo. Myślę jednak, że tym, którzy przyszli tego wieczoru do Radiowego Teatru Piosenki, z najzwyklejszej, ludzkiej miłości do tej artystki, do jej pracy i wartości, które przekazuje, nie trzeba o tym przypominać. Z łatwością podjęli z nią metateatralny dyskurs. Obie strony przerzucały sobie kolejne kawałki liny, zakończonej chwytnymi haczykami – każde pociągnięcie sprawiało, że odległość pomiędzy sceną a widownią ulegała pomniejszeniu.
Będąc na swoim terytorium, wchodziła między rzędy i rozpoczynała dyskusje: „Należy? Czy też nie należy, pocieszać cudze kobiety?”, „Czemu podczas wypadków samochodowych kobiety dostają zawsze z przodu albo z tyłu a mężczyźni po bokach”? Żartobliwie opowiadała o książkach, których autorzy próbują wyjaśnić fenomen męskiej nieumiejętności znalezienia masła w lodówce, o ile, rzecz jasna, wcześniej uda się znaleźć samą lodówkę, choć, jak argumentował jeden z widzów: „Prawdziwy mężczyzna lodówkę zawsze znajdzie”.
Żartobliwie, nie do końca serio. Z figlarną przekornością zapaloną na dnie źrenicy. Czasem jednak aż nazbyt dojmująco serio. Gdy światło w oczach przygasało, gdy z karku, przez ramiona i dłonie, ciężko wsparte na statywie, spływało zawiesiście i mocno kapało na podłogę, że dwoje, którzy się kochają, nie mogą być razem. Nie mogą się wysłuchać, nie mogą się zrozumieć. Że ulice, równolegle prowadzące ich życia, nigdy się nie przetną. O zimnie samotności, które odczuwała Camille Claudel, zamknięta w szpitalu dla obłąkanych. Smutnookie słowa. O świecie, który można wziąć w ramiona, jeżeli się tylko zechce. Czemu więc tego nie robimy? Rozdzierające. Zbywane obojętnym wzruszeniem ramion. Ci, którzy zechcą – zrozumieją.
Ważne i dobre doświadczenie tego wieczoru dla zrozumienia, czym jest sztuka teatru; zobaczyć artystkę, która potrafi się bawić i cieszyć z okazji spotkania ze swoją publicznością. Która żywo reaguje na każdy impuls, każdy komentarz. Poczuć tę siłę fali przypływu z widowni, gdy na samym końcu zrywają się brawa niepozwalające zejść ze sceny. Najlepszy sposób, by podziękować artyście… Aha, i jeszcze jedno zdanie na koniec… znów nie moje… Baudelaire’a: była tak piękna, że nie śmiałbyś ją kochać.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
24 marca 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/marzec_2011/240311_nwpc.php
Koncert Agnieszki Chrzanowskiej – 12 marca 2011 – recenzja Anny Marii Piękoś
O kobietach (nie)tylko dla kobiet
To był pełen dobrej woli gest – Agnieszka Chrzanowska, w studiu im. Romany Bobrowskiej, użyła naprawdę wielu sposobów, by wyjaśnić skupionym mężczyznom złożoność duszy kobiecej. W imię zrozumienia pomiędzy płciami. Choć koncert artystki nosił tytuł „Tylko dla kobiet”, na widowni znaleźli się, niestety/na szczęście (*niepotrzebne skreślić), także przedstawiciele płci męskiej. Jak ta wiedza została przez nich przyswojona – poznamy – my, kobiety – po owocach…
Studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, występy w Piwnicy pod Baranami, krążący we krwi szum morza uderzającego o grecki brzeg, założenie Teatru Piosenki w Centrum w Krzysztoforach wraz z Michałem Zabłockim, wreszcie współpraca z Radiem Kraków i zaangażowanie w działalność na rzecz zwierząt – tyle każdy amator piosenki aktorskiej (i nie tylko) o Agnieszce Chrzanowskiej wiedzieć powinien. Wie natomiast już na pewno, że to zdolna piosenkarka, kompozytorka i autorka wielu tekstów do swoich utworów. Wykorzystuje również wiersze krakowskiego poety, wspomnianego Michała Zabłockiego.
Co można powiedzieć w niedzielny wieczór, mając do dyspozycji trzech młodych, przystojnych mężczyzn i ich szlachetne instrumenty (fortepian, akordeon – świetny Wojciech Pieczka, kontrabas w obsłudze Dominika Wywrockiego, perkusja – Dominik Klimczak)? Można opowiedzieć właśnie o tym, co dręczy najbardziej: o dwubiegunowości ludzkiej cywilizacji, o odwiecznej świętej wojnie płci. Gdy „Cały świat płonie”, „Nie bój się nie robić nic”, czasami „Tak wiele przeszkód między nami”, i choć ”Nie patrzyłeś na mnie wczoraj”, „Życzliwość i stałość małżeńska” jest dla mnie najważniejsza. Myślę, że wykonany przeze mnie collage z piosenek Agnieszki Chrzanowskiej, zawęża rozległą tematykę relacji damsko-męskich: linearny proces miłosny, zaczynający się w czułych spojrzeniach niepewnych wzajemności, poprzez rozkwitający związek, wreszcie różne kolory zazdrości i… śmierć z miłości. Ten ostatni przykład został, niestety, zbudowany w oparciu o losy Camille Claudel, bardzo zdolnej uczennicy, a później i kochanki Augusta Rodina. Owa niesamowita kobieta, ofiara egoizmu swego umiłowanego mistrza, stałą się dla pani Chrzanowskiej niezwykłą inspiracją. Piosenka autorstwa piosenkarki mrozi i wzrusza od lat – moment wykonania jej był chwilą, która mnie porwała: wróciły wspomnienia, gdy usłyszałam ten utwór po raz pierwszy, wraz z emocjami temu towarzyszącymi.
Agnieszka Chrzanowska, zgodnie z obietnicą daną na początku recitalu, zrobiła COŚ dla kobiet. Stała się naszym ambasadorem, szczególnym, bo uosabiającym esencję bycia kobietą: od delikatnej artystki biła pewność, siła, jednocześnie potrafiła być zagniewana i rozbawiona. Echa ciętych ripost, jakie padały w „dyskusjach” z męską częścią publiczności, rozbijały się niedługo potem o słowa jej piosenek, bądź też zyskiwały na mocy. Agnieszka-wcielenie łagodności, Agnieszka-kusicielka, czarująca słuchaczy rytmem wybijanym na djembe… Polsko-grecka krew dawała o sobie znać, nie tylko w momencie wykonania piosenki „Grecja to ja”, do której zaangażowała jednego z panów, każąc mu na jednym z instrumentów „grać” szmer morza. Morze szumiało, oj, szumiało, gdy zamykało się oczy…
Kobieta powinna być wszechstronna – zdaje się mówić piosenkarka, orbitując między mikrofonem, djembe i fortepianem. I książkami, które poleciła obecnym, jako kolejny przystanek w poszukiwaniu kamienia filozoficznego. I korytarzem, po koncercie, gdzie odbyła się zbiórka środków na pomoc przytuliskom dla zwierząt.
Tak, kobieta jest istotą idealną…
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny
19 marca 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/27712
Koncert Artura Gotza – 27 lutego 2011 – recenzja Anny Marii Piękoś
Optymistyczny prezent
Poszukiwania „drugiej połowy” można najczęściej porównać do próby odnalezienia igły w stogu siana lub perły w morzu. Kobiety są istotami wymagającymi, dążącymi do spotkania mężczyzny najlepszego gatunku, jakkolwiek ze świadomością, iż ideałów nie ma. Ale… czy na pewno? Agnieszka Chrzanowska, z okazji zbliżającego się Dnia Kobiet, postanowiła zrobić prezent żeńskiej części widowni, zgromadzonej w Studiu im. Romany Bobrowskiej, przedstawiając Idealny Obiekt Seksualny – Artura Gotza i jego recital
Poddajmy ów Obiekt analizie: absolwent PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie – wydziału zamiejscowego we Wrocławiu, udzielający się na scenicznych deskach od ukończenia lat jedenastu, związany z dwoma warszawskimi teatrami (Współczesnym i „Kamienica” Emiliana Kamińskiego), jak również współpracujący z chorzowskim Teatrem Rozrywki. Debiutując w Piwnicy Pod Baranami, poznał Zygmunta Koniecznego. Takich znajomości życzę wszystkim – z nimi sukces bywa niemal przesądzony. By się o tym przekonać, wystarczy posłuchać płyty Artura Gotza „Obiekt seksualny”. Pan Artur to człowiek bardzo zabiegany – można o nim pisać długo. Dla Agnieszki Chrzanowskiej znalazł czas, przybył do Radiowego Teatru Piosenki, czyniąc zapewne zamieszanie w niejednej damskiej główce. Zaprezentował swoje piosenki – ścieżka muzyczna lokalizuje go, w jakże wdzięcznym, nurcie piosenki aktorskiej.
Było pozytywnie, ciekawie, śmiesznie i sentymentalnie. Artur Gotz sprawnie czynił wiele, by zadowolić piękną część audytorium: a to zmieniał się w pociesznego informatyka, małego chłopca, także uciemiężoną, ciężarną kobietkę, to ujawniał zwierzenia tyrana, prosił, by nie traktować go ciągle jak obiekt seksualny (bezskutecznie). Zwracał się wręcz osobiście do kobiet, w tym do jednej pani, „ujawniając” ich „zażyłości”. Ach, oczywiście, uczył też „fleczerować”. Aż wstyd teraz marszczyć czoło i pytać, co to jest… Tak, zdrowe spożywanie pokarmów. Z innych rzeczy przyziemnych – opowiedział historię Janka, który teraz pewnie cierpi, gdyż jego pies Ugryź-Mnie-w-Tyłek ugryzł go w…to miejsce właśnie, zwierzył się z kilku „swoich przypadłości” typu oczy pod pachami, czy włosy na języku, a także fetyszu rękawiczek. Zdecydowany plus za szczerość… Kolejny za elastyczność – przechodzenie z piosenki do piosenki, tym samym zmiana postaci i charakterów, płynna, bez domieszki brudu z poprzedniej kreacji. Należy zaznaczyć, iż nie było to proste, zważywszy na różnorodność piosenek, gdyż, choć głównie związane z kabaretem, zawierały także refleksję nad skomplikowaną naturą związków damsko-męskich i skrawki filozofii życia poety.
Artur Gotz to „artystyczny Frankenstein”: pozlepiany z kawałków dusz swych patronów – wspomnianego już Koniecznego, Agnieszki Osieckiej, Michała Zabłockiego, Dariusza Rzontkowskiego i Władysława Broniewskiego. Towarzyszą mu, niczym antyczne Muzy, Lena Minkacz (nieoceniona dama przy fortepianie), Joanna Mizera-Zalejska, władająca skrzypcami i altówką, Sebastian Ziomek na przeszkadzajkach (tych małych, i tych dużych, perkusyjnych), a także Andrzej Minkacz. Z taką asystą trudno odmówić mu zarówno męskiej siły, jak i kobiecej delikatności, zaś związek tych dwóch elementów, najbardziej misternej mieszanki wody i ognia, najlepiej wyraziła pieczołowicie przygotowana scenografia: zarysy dwóch sylwetek – damskiej i męskiej, wyklejonych wycinkami z gazet, prezentujących twarze osobistości teatru i telewizji.
Pan Gotz podarował swoją płytę na licytację, z której dochód został już tradycyjnie przeznaczony na pomoc czworonożnym pociechom. Tego wieczoru została ona połączona z akcją zbierania podpisów pod ustawą wzmacniającą obronę zwierząt. Inicjatywa Agnieszki Chrzanowskiej jest warta podkreślenia – pokazuje, że oprócz pustego niekiedy hasła „sztuka dla sztuki” istnieje coś pięknego i świeżego: „sztuka dla dobroci”.
Wracając do naszej analizy – ostateczny wynik uzyskany przez Obiekt: usposobienie (stanowczo) przyjemne…
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
05 marca 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/27452
Koncert Jarosława Wasika – 6 lutego 2011 – recenzja Olgi Śmiechowicz
Ars benevolae consensionis*
W nie na miejscu (w nowoczesnym budynku Radia Kraków) zaburzająca powierzchnię czarnej kawy – wichura warszawsko-opolska. Wichura unosząca ciężkie kotary scenografii. Wichura głosu. Głosu, w którym można się utopić. Którego konsystencję z trudem przeczesuje się palcami, by wydostać się na powierzchnię.
Koncert ograny wokół pozornie prostego semantycznie symbolu – dermatoglif – więc mówimy o wyjątkowości człowieka. O tym, że każdy z nas miał choć jedną chwilę w życiu, w której poczuł swoją nieśmiertelność. Mówimy o gestach międzyludzkich, które już zmierzają w określonym kierunku, a jednak nie mają szansy na wykończenie. O dotykach potajemnych, bardziej zmyślonych niż dokonanych, gdy jedynie ciepło w najbardziej unerwionych partiach palców, może pozostać dla nas dowodem, że to zdarzyło się naprawdę. Wyszeptane ze sceny życzenie, by rytmy naszych kroków kiedyś się zrównały. By udało nam się uwierzyć w cień drugiej osoby. By ten jeden raz nie było, jak za każdym razem. By nie było strachu, jak zostanie potraktowany nasz organ, ukryty w kombinacji klatki piersiowej, który choć po trzech złamaniach, wcale nie mocniejszy. Specyficzne znaczenie podpisów na kolejnych warstwach gipsu. Obawa, by słowa, źle przeklejone w natłoku informacji, przypadkowo i bez intencji, nie złożyły się na nigdy nienapisany list do tego, którego przeczulona wyobraźnia doszukuje się w każdym dźwięku przychodzącej wiadomości. Promocja oferująca szybkie „20 000 smsów podmorskiej żeglugi”, nie jest jeszcze niczego dowodem. Zawsze jesteśmy krok przed osobą, którą chcemy przy sobie zatrzymać, jak w wierszu Wisławy Szymborskiej, gdy Piękną, wchodzącą na taras, tylko wdowa „powitała uśmiechem”… Wszystko można wybaczyć, ale ślad zawsze pozostanie, nawet jeśli nie było czego wybaczać. „Nie zaglądaj na dno serca (…), nie odgaduj moich myśli.”, „Nie właź w mą duszę, masz swoje mieszkanie.” itd.
Niedosłowne kreślenie palcem po podłodze sceny i szukanie, próbowanie, by doprowadzić do takiej relacji, w której, gdy przychodzi chwila na wprost siebie, nie trzeba spuszczać wzroku. By nie trzeba było obawiać się tego, co naprawdę mieszka pod przymrużonymi powiekami. By niczyja wina nigdy nie postawiła nas pod ścianą.
Kiedyś artystów zapraszanych przez Agnieszkę Chrzanowską do Radiowego Teatru Piosenki słuchało się, by było inaczej. Teraz słucha się, by panował constans. Ten teatr stanowi już wypróbowaną przez krakowian markę. Przychodzą, zawierzając wyborom osoby, która ten teatr stworzyła. Jarosław Wasik, niedbale odkręcając kabel mikrofonu od statywu, zbudował wokół siebie intymność, ten poziom skupienia, gdy jest się samemu z tym, co w nas najbardziej niepewne. Paradoksalnie w tym rodzaju skupienia, wszyscy czujemy się najbezpieczniej. Nic nie rozprasza. Więc tylko ja, jakieś pojedyncze światło elektryczne i szary szalik, w którego kolejnych warstwach plączą się niepewności. Nic nie rozprasza.
Tylko Semantyka, której nie wystarczała prosta linearność scenografii, w pewnym momencie wzięła sprawy w swoje ręce i za plecami artysty, postanowiła przypomnieć o swojej scenicznej obecności. Zabawić się, ujmując światło reflektorów w swoje ręce. Tak prosto, bo mamy te linie papilarne, więc zostało nam pokazane to, co pozwala na najdokładniejsze określenie człowieka, ale zdarzały się chwile, gdy w ich strukturę wplatał się cień wykonawcy. Swoim niedookreśleniem podważał nasze poczucie pewności, że wszystko zostało powiedziane i nazwanie po imieniu. Można więc iść do domu.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
24 lutego 2011
* Łac. „sztuka współodczuwania”. Niestety stylistyka języka łacińskiego nie pozwala na konstrukcję gramatyczną, która odpowiednio współbrzmiałaby z „Ars amatoria”, wspomnianym przez Agnieszkę Chrzanowską w zapowiedzi koncertu.
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/luty_2011/240211_abco.php
Koncert Jarosława Wasika – 6 lutego 2011 – recenzja Marii Anny Piękoś
„Do nadwrażliwych”
Takich duetów proszę więcej. Bo ładnie, ekonomicznie, estetycznie i ciekawie. Takie duety potrafią zająć bardziej niż orkiestra, są łatwiejsze do ogarnięcia wzrokiem. Ich muzyka to przykład świetnej symbiozy, bo „głos plus fortepian” zawsze przywodzi na myśl współbrzmienie duszy i serca, koegzystencję ziemi i powietrza. Jarosław Wasik (głos) i Igor Przebindowski (fortepian)
Agnieszka Chrzanowska, gospodyni Radiowego Teatru Piosenki, wreszcie zapowiada swojego gościa. Sama nie wiem, co wywiera na mnie silniejsze wrażenie – ów człowiek przy fortepianie, czy wejście na scenę jednego ze współczesnych bardów polskiej poezji śpiewanej. O takiej chwili marzy się od końca szkoły podstawowej. Po latach powracania do piosenki pt. Nastroje zasłyszanej gdzieś przypadkiem, w przytulnej scenerii sali Radia Kraków wreszcie słyszę ją na żywo.
Artysta zaczyna jednak budowanie klimatu od pieśni, którą odnalazł w swej Krainie Łagodności – Po prostu pragnę. Troszkę niepewnie, tak, jak mężczyzna podchodzi do kobiety i po raz pierwszy prosi ją do tańca. Posiadaczowi takiej barwy głosu trudno odmówić uwagi – słucham dalej ze skupieniem. Słucham i poddaję się klimatowi. Jest on zmienny – Wasik ciągle zmienia budulec, m.in. poprzez Posłanie dla nadwrażliwych (autorem słów jest dr Kazimierz Dąbrowski, wybitny psycholog, autor teorii dezintegracji pozytywnej), upewniające audytorium w tym, że czułość jest nadal w cenie… Do tego trochę klasyki, czyli miłe dla ucha dwie piosenki Kabaretu Starszych Panów. I jeszcze wizyta na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, którego został siedemnaście lat temu został laureatem za sprawą piosenki Andrzeja Zauchy (C’est la vie) i… zostaję zabrana w powrotną podróż w czasie. Do piosenek, które znajdą się na nowej płycie (Dotykanie), dostępnej w sprzedaży już wiosną. Czy to ten sam Jarosław Wasik? Tak, ten sam. Ale postanawia trochę sprowadzić nas na ziemię, za sprawą piosenki Nie dotykaj mojego telefonu. Można śpiewać o rzeczach przyziemnych, ale w tym przypadku nadal słyszałam wiersze… Wreszcie – „pulsują żyły”, gdyż artysta zapowiedział piosenkę, która przed laty zajęła I miejsce w radiowo-telewizyjnym plebiscycie „Muzyczna Jedynka”: Nastroje.
Choć Jarosław Wasik próbował wyrwać się ze sztampy liryka, zapuszczał się w swych muzyczny poszukiwaniach w dziką głuszę elektroniki, nie odszedł zbyt daleko (pozostały może trochę „egzotyczne” ciągoty – rzucanie kwiatami, otrzymanymi od Agnieszki Chrzanowskiej, w publiczność „na rockowca”). Po dwunastu latach wraca, a usłyszawszy jego aranżację kultowej piosenki Hanki Ordonówny Miłość ci wszystko wybaczy (znajdzie się na płycie), stwierdzam, że jest to come back w bardzo dobrej formie. Z dużym sercem, również dla zwierzaków: po koncercie odbyła się licytacja jego singla, z której dochód został przekazany na pomoc czworonogom. Mógłby tylko pan Wasik więcej recytować – Niepewność Adama Mickiewicza w interpretacji tegoż trubadura odbiegała od utartej interpunkcji utworu; i dzięki Bogu, bo zakurzony posąg wieszcza z płyty Rynku Głównego został odmłodzony o jakieś dwieście lat…
Koncert Jarosława Wasika – „Fabryka nastrojów”
Fortepian – Igor Przebindowski
Radiowy Teatr Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej , Radio Kraków, 6 lutego 2011 r.
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
11 lutego 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/27055
Agata Bernadt – 23 stycznia 2011 – recenzja Marii Anny Piękoś
„Czas niedokończony”
Przez wiele lat był obok nas. Wiersze Jego, recytowane na niemal wszystkich możliwych konkursach recytatorskich w kraju, zawsze stawiały interpretatorom wysoką poprzeczkę, którą potrafili pokonać tylko najlepsi. Genius loci polskiej poezji współczesnej, „przybył” do Radiowego Teatru Piosenki, by 23 stycznia nadzorować wykonywanie swoich utworów. Ksiądz Jan Twardowski – wielki człowiek, genialny poeta i uznany autorytet, który zmarł w 2006 roku – użyczył wierszy Agacie Bernadt i jej formacji – Krakowskiemu Przedmieściu
Zespół powstał „dawno, dawno temu”, jak głosi wieść. Zaczęło się od Agaty Bernadt i Duszpasterstwa Akademickiego, na którego silnym pniu wyrosła grupa, reprezentująca je na przeglądach piosenki religijnej. Wykonywano utwory liryczne takich poetów, jak m.in.: Roman Brandstaetter, Ernest Bryll, Czesław Miłosz, a także, a raczej przede wszystkim, Jan Twardowski.
Z ostatnim z wymienionych mistrzów pióra, Agata Bernadt spotykała się wielokrotnie. Stał się szczególnym patronem zespołu, którego nazwę wzięto od miejsca, gdzie do tych konferencji dochodziło – Krakowskiego Przedmieścia. Ułożono muzykę do słów, powstał bardzo ciekawy materiał, z promocją którego artyści zostali zaproszeni przez Agnieszkę Chrzanowską. Hasłem tego spektaklu muzycznego obrano tytuł płyty formacji: „Spotkania”. Strzał w dziesiątkę.
Tam, gdzie muzyka spotyka się ze słowem, powstaje piosenka. Gdy piosenka spotyka człowieka, rodzi się odczuwanie. Spotykając drugiego człowieka budzimy w sobie miłość. Ona właśnie była jednym z tematów wierszy księdza Jana. Jednym z wielu, podjętych przez Krakowskie Przedmieście; poza przypomnieniem, że trzeba się spieszyć kochać ludzi, bo szybko odchodzą, że nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia, a kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno, zaś wiarę często największą mają ci niepozorni, mali braciszkowie. Piosenki były przeplatane wierszami, recytowanymi przez solistkę, która swoim ciepłym głosem zagrzała dusze zgromadzonych słuchaczy. Muzyczne aranżacje były starannie dopracowane, każdy instrument miał swoją partię „tekstu”, doskonale opanowaną. Koncert był niczym zbudowany na planie greckiego dramatu, Adam Prucnal, skrzypcowy (k)oryfeusz prowadził z panią Agatą żywy dialog. Widzowie podziwiali doskonałe współbrzmienie gitar (Marek Piątek), kontrabasu (Grzegorz Piętak), fortepianu i perkusji (Adam Niedzielin, i – w zastępstwie – Marek Olma).
„O sprawach najważniejszych powinno się mówić językiem poezji” – uważa Bryll. Można do tego języka dołączyć głos muzyki – jak pokazało Krakowskie Przedmieście, taki duet signifiant i signifiè to najlepsze medium.
„Koncert z wierszy: ks. Jan Twardowski. SPOTKANIA. Agata Bernadt i Krakowskie Przedmieście”, Radiowy Teatr Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej, Radio Kraków 23 stycznia 2011 r.
Maria Anna Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
05 lutego 2011
Źródło: http://www.teatry.art.pl/n/czytaj/26949
Koncert Agaty Bernadt – 23 stycznia 2011 – recenzja Olgi Śmiechowicz
„Księżyc jak Hamlet – nie myśli praktycznie…”
Mój kot nie zna Kanta, tragików pobieżnie. Codziennie, po kilkanaście razy odkrywa istnienie grawitacji z tą samą miną niewymiauczanego zaskoczenia. Z półek z książkami nakrętki, skuweczki spadają zawsze w dół, nieodmiennie. Mijają kolejne linie poprzeczne, na których mieszka sporo mądrych słów interpretujących czas przeszły, ładnie wydane katalogi scen i nazwisk ludzi, którzy kiedyś po nich chodzili, między nimi ma (?) również swoje granice „Wszechświat ks. Jana Twardowskiego” album autorstwa Czesława Czaplińskiego i Andrzeja Walczaka.
Wszechświat skromny, urokliwy, pokryty rysuneczkami, wielopoziomowy, w którym znaczenia przenikają się, tworząc trójwymiar zawieszony między drzewami na sznurze od bielizny. Szczęśliwie moja kotka nie ma aż tyle siły i determinacji, by przesuwać książki, ale akurat dzisiaj byłoby jak najbardziej na miejscu, gdyby kocia intuicja nakazała jej zrzucić właśnie tę…
Pierwsza rzecz, która grała mi w głowie przez cały czas: chciałam napisać o ludzkiej dobroci, która emanowała ze sceny podczas tego wieczoru. O tym, co unosi, gdy eufonia słów i dźwięków wskoczy w koleiny wyryte w naszej głowie. Chciałam napisać o Agacie Bernadt i towarzyszącym jej zespole Krakowskie Przedmieście, ale wtedy obudził się strach, by próbując określić coś najprościej i najdokładniej, nie zniweczyć wszystkich starań spranym banałem. Tak było, to stanowiło najważniejszą wartość, ale zagrała tu jakaś powtarzalność. Nim cokolwiek zostało napisane, odniosłam wrażenie, że to samo mówię o wszystkich artystach, którzy do tej pory wystąpili na scenie Radiowego Teatru Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej. W Słowniku Języka Polskiego stworzył się podrozdział, leniwy recenzent znajdzie w nim podstawowy zasób słów, którymi mógłby ich opisać, nie przychodząc na spektakl. Jednak dopiero widok Agaty Bernadt na scenie dał mi konkret dla tych wszystkich myśli, które kotłowały się w głowie do tej pory.
Więc zwykła ludzka dobroć, otwartość na okazję spotkania z drugim człowiekiem. To takie dziwne, że krępujemy się pisać o ludzkiej dobroci, zawsze ręka się zawaha, choć w naszych słowach nie będzie nic na wyrost. Pokora wobec świata nad głową, wobec siebie i tej chwili, gdy nie widać tych, co po drugiej stronie… Zdarzają się jeszcze ludzie, którzy w obcym, idącym z naprzeciwka widzą możliwość, mijając go, nie spuszczają wzroku. O znaczący ułamek sekundy przytrzymują rękę dłużej, szerokim gestem zakreślają przestrzeń wokół siebie, bo przecież tyle miejsca, więc wszystko jest możliwe. „Byliby doskonali, lecz im wad zabrakło.”
„Koncert z wierszy księdza Jana Twardowskiego” był spektaklem ludzi, którzy nazbyt świadomi słów o filozofii negatywnej naszego świata, pokornie starają się zachować w sobie czystość uczuć, na przekór innym i brudowi na zewnątrz. To był spektakl o ludziach, którzy stale występują w poezji. Archetypy „niezaradnych w rzeczach zwykłych, nieprzystosowanych do tego, co jest, a przystosowanych do tego, co być powinno”. Znamy te słowa, ustawiane w różnych konfiguracjach, ale zawsze mówiące o tego samego rodzaju wstydliwej wrażliwości, by poprzez niezrozumienie, źle użyty wyraz bliskoznaczny nie pogrążyć się w niedelikatności wobec drugiego człowieka. Tacy ludzie zawsze czują strach, zanim jednoznacznie i kategorycznie wykreślą z notesu imię właściciela telefonu, który na zawsze już pozostanie głuchy. Jakby ten poziomy ruch ręką zadawał śmierć czemuś w nich samych.
I (jednak!) obok słów, które zmuszają, by pochylić głowę, ciągłe, namolne przypominanie, że zawsze trzeba piąć się ku górze, nawet jeżeli rynna sprawia wrażenie przerdzewiałej, musimy obrać kierunek wbrew grawitacji, którą nasz kot zdołał już zamotać w kłębek wełnianych teorii. Znamy te cytaty o zamkniętych drzwiach, otwartych oknach i imperatywie, by nie zwlekać z miłością, dobrze jednak, gdy raz na jakiś czas ktoś nam o tym przypomni, słowa brzmią wtedy inaczej. Obcy głos nadaje im świeżość i znów musimy je przemyśleć na nowo. Wprowadzić do krwioobiegu.
Spektakl o człowieku, który już po drugiej stronie… Któremu nazbyt prosto przykleja się biedronki do sutanny. Jeżeli będąc w Studiu im. Romany Bobrowskiej, odwracając się, uniesiecie głowę, zobaczycie nieoświetlony balkon… Tego wieczoru żaden program graficzny nie musiałby naiwnie wklejać jego postaci w to miejsce. A jego kot, Skarpeta, goniłby po balustradzie zmięty kawałek papieru, który ten jeden raz poleciałby w górę.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
27 stycznia 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/styczen_2011/270111_kjhn.php
„Koncertu kolęd z szopką krakowska w tle” Anna Szałapak – 9 stycznia 2011 – recenzja Anny Marii Piękoś
Dźwiękowisko przy szopce
9 stycznia Radiowy Teatr Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej gościł Annę Szałapak. „KONCERT KOLĘD Z SZOPKĄ KRAKOWSKĄ W TLE” był, zdaje się, tylko pretekstem do wspólnego kolędowania. Artystka zaprezentowała bowiem, prócz swych repertuarowych piosenek, wybór pięknych polskich pastorałek. Po koncercie zaś, zgodnie z przyjętym zwyczajem, odbyła się licytacja, z której dochód zostanie przeznaczony jako wsparcie organizacji ratującej zwierzaki. Przedmiotem aukcji była płyta pieśniarki, „Serca na rowerach”, podarowana przez nią na ten cel
Radiowy Teatr Piosenki związany jest z Radiem Kraków – pierwszy spektakl muzyczny (bo chyba tylko tak można określić mające tam miejsce wydarzenia) odegrano w kwietniu 2010 roku. Jest ukochanym „dzieckiem” Agnieszki Chrzanowskiej, postaci znanej w artystycznym świecie. Gościła ona m. in. Rafała Jędrzejczyka, Tomasza Żółtko, Tomasza Marsa, Beatę Paluch. I, oczywiście, Białego Anioła Piwnicy pod Baranami, jak mówiła o Annie Szałapak Agnieszka Osiecka.
Sala koncertowa Radia Kraków wypełniła się po brzegi. Scena opatulona była granatowymi zasłonami, urozmaicona zieloną choinką. Nie zabrakło i małej szopki, dzięki której znalazł się powód do koncertu… Rozległ się perlisty dźwięk dzwonka – na scenę wkroczył anioł: ubrana na biało, złotowłosa Anna Szałapak. Towarzyszyli jej muzycy: Konrad Mastyło, świetnie grający na fortepianie i wspomagający artystkę wokalnie, fantastyczny skrzypek – Tomasz Góra, a także znakomity kontrabasista Michał Błaszak, związany z Teatrem Mumerus. Jako pierwsza zabrzmiała znana pieśń pt. „Chachary”, niczym uwertura do wieczornego „dźwiękowiska”…
Pani Szałapak jest z wykształcenia etnologiem – nic zatem dziwnego, że opowieść o szopce krakowskiej, wzbogacona o konkretne postaci (Smoka Wawelskiego, którym został mianowany Mastyło, Króla Heroda – pana, wyłonionego z mroków pierwszego rzędu, a także Pana Twardowskiego, czyli faustycznego kontrabasistę Błaszaka), zaciekawiła widzów. Okazuje się, że nie tylko kibice sportowi rywalizują w grodzie Kraka: również szopkarze z dwóch sąsiednich dzielnic: Krowodrzy i Salwatora. Ta wyśpiewana informacja nieco rozbawiła publiczność, żywo reagującą na poszczególne pieśni – sceny przedstawienia. Przywołane niemal legendarne utwory bożonarodzeniowe: „Kolęda warszawska” (skomponowana przez Zbigniewa Preisnera, z tekstem Stanisława Balińskiego) i „Betlejem polskie” (zwane też „Kolędą katyńską” ze słowami Stanisława Skonecznego), bardzo wzruszyły.
„Biały Anioł” przypomniał, że szopka to miejsce, w którym boskość łączy się z codziennością, warto zatem zwrócić się i ku niej. Artystka przypomniała swoje pieśni, znane z koncertu w radiowej „trójce”: „Zaklinanie, czarowanie”, „Grajmy Panu”. Druga z wymienionych piosenek wywołała gorące brawa. Na życzenie publiczności wykonano ją na bis – zaraz po tym, jak skończyło się wspólne kolędowanie, którego dyrygentem była pani Anna.
Niezbyt często bywa się na koncertach, które mają podobną formę: feeria dźwięków, malowniczość gestów, gra sceniczna artystów każe, by nazwać je raczej spektaklami muzycznymi. Jeszcze rzadziej ma się okazję do obcowania z równie ciekawymi wykonawcami, jak Anna Szałapak: pełnymi ciepła, tak żyjącymi muzyką. Agnieszka Chrzanowska rozumie potrzeby estetyczne swoich widzów – Radiowy Teatr Piosenki nadaje na dobrej częstotliwości.
Anna Maria Piękoś
Dziennik Teatralny Kraków
15 stycznia 2011
„Koncertu kolęd z szopką krakowska w tle” Anna Szałapak – 9 stycznia 2011 – recenzja Olgi Śmiechowicz
„Ikona soft”
Jeden z najbardziej znanych krakowskich artystów napisał, że „życie to jest konstrukcja dramatyczna”…, tak – Stanisław Wyspiański. Wyspiański, nad którego głową wznosiły się Wieże Mariackie i spod którego nóg uciekały w popłochu gołębie rezydujące w okolicach Rynku. Jest parę symboli, słów, które od razu wywołują u nas wspomnienie Krakowa. I faktycznie, wchodzimy na widownię, a na scenie stoją: mocny, drewniany stół, na nim koronkowy obrus, świecznik, filiżanki. Jest i szopka krakowska – wzrok przesuwa się po przedmiotach, a skojarzenia prowadzą nieomylnie do artystki najbardziej krakowskiej… Anny Szałapak, która jest jedną z ikon polskiej piosenki.
Jak handlarka świętymi obrazkami, gdzieś poza imperatywami nieomylnych wyroków świata zerojedynkowego, Anna Szałapak sprzedała nam poetycką „konstrukcję dramatyczną” swojego muzycznego przedstawienia. Walutą, zadowalającą obie strony transakcji, była wiara w magiczne właściwości płomienia świecy palącej się w jej dłoniach. Waluta bez wartości w świecie zewnętrznym, gdzie na rynku papierów wartościowych „plajtuje ecce homo”. Święte wizerunki nakreślone w powietrzu przy pomocy słów, które, mimo że najbardziej ulotne, są zarazem najmocniejszym medium, jakim może się wypowiadać artysta. Anna Szałapak opowiadała o tym, co wysoko i co nisko… tuż pod nogami. O wszystkim, wobec czego przechodzimy na co dzień w zamyśleniu, bez należytej uwagi. Zaczarowała rzeczywistość sceniczną swoją obecnością. Każde spojrzenie, każdy ruch ręki na nowo dookreślał konsystencję sytuacji teatralnej, którą stwarzała. A przecież to takie proste… zapalić świeczkę, nagle z blasku jej płomienia stworzyć semantyczną jakość.
Wszystkie sensy, cała struktura spektaklu zbudowane były wokół szopek krakowskich, ustawionych skromnie w tle sceny. Wzniesione czułością dłoni swoich twórców. Filigranowe dzieła sztuki, anektujące wszystkie znaczenia zawarte w słowach, oddechach, dźwiękach. Rozświetlone światłem spadającej gwiazdy zawieszonej między światami. Podobno, gdy widzimy spadającą gwiazdę, trzeba powiedzieć życzenie. To był dobry czas, by to zrobić… Właśnie wtedy, gdy w świetle choinki, ustawionej na scenie, wybrzmiewały echa wigilijnych głosów naszych zwierząt, gdy śnieg, jeszcze nie do końca zepsuty, leżał na ulicach, gdy z Nowym Rokiem wierzymy, że przecież wszystko musi być lepiej. Wszystko musi odnaleźć swoje właściwe miejsce. Ludzie wierzą w światło, w spadające gwiazdy, zawsze ich obecności towarzyszy nadzieja…
Dawniej wierzono, że poprzez obraz wykonany na drewnie emanuje łaska Boga. Nasze dzisiejsze ikony, może obce, może bliskie teoriom Dionizego Areopagity, to Dawid Bowie, Andy Warhol i Madonna – bez dzieciątka… Ich wizerunki popkultura zawiesiła w narożnikach naszego pojmowania i filtrowania rzeczywistości. To oni ją dookreślają. Anna Szałapak przefiltrowała naszą wrażliwość i współodczuwanie. Zrobiła to w tak prosty sposób – otwierając drzwi na parterze szopki, gdzie zawsze jest miejsce przeznaczone na teatr… A „teatr jest dla tych, którym nie wystarcza kościół”.
Gdzieś się to wszystko gubi, gdzieś cichnie w niedopowiedzeniu i nienazwaniu. Dużo słów współzależnych od dźwięków, mówiących o ludzkiej dobroci i nadziei. Nasza zabawa z życiem trwa tak długo, dopóki „czereśnie się kołyszą” na ciężkich gałęziach; wydaje się, że to aż nazbyt proste… Nasz czas na tym świecie wytyczamy, rozwieszając go „ponad padającym deszczem”, na zardzewiałych hakach kolejnychśŚwiąt, kolejnych pustych miejsc, które zajmują kolejni domownicy naszego życia. Gdzieś nad sceną unosiły się te wszystkie prawdy, powiedziane prostymi zdaniami, w prostocie bieli, prostocie światła, prostocie wykonania. Wszystko prosto, ponieważ tak trzeba mówić o rzeczach najważniejszych.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
20 stycznia 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/styczen_2011/200111_isof.php
Koncert Agnieszki Chrzanowskiej i OCTAVA ENSEMBLE – 12 grudnia 2010 – recenzja Olgi Śmiechowicz
Od dłuższego czasu panuje powszechne warczenie międzyludzkie, bo znowu święta. Znowu trzeba będzie udawać, że wszyscy się lubimy, znowu trzeba będzie wydać pieniądze na rzeczy nikomu niepotrzebne. Na samym zaś końcu to, co najtrudniejsze dla doznań estetycznych… nie dość, że „to białe” leci z nieba, to jeszcze, jak co roku – kicz tańczy i śpiewa na krakowskim Rynku.
Wobec takich realiów naprawdę trudno cieszyć się na myśl o świątecznym spektaklu. Może być zbyt słodko, by był to wieczór łatwy do przełknięcia. Powoli gaśnie światło. Publiczność się wycisza. Bez zapowiedzi, bez dopełniającego prologu – niespodziewanie uderza w nią siła ośmiu głosów. Głosów pięknych, silnych, poprowadzonych z niesamowitą precyzją. Każdy wybrzmiewał indywidualnie, każdy miał swoje dokładnie wycyzelowane miejsce, by zaistnieć, by popłynąć w pełnym strumieniu, który unosił się nad pulpitami. Na ogół nie ma nic przyjemnego w słuchaniu kolęd, pastorałek i tym podobnych tworów kultury chrześcijańskiej. Natomiast utwory wykonane przez Agnieszkę Chrzanowską i zespół Octava ensemble były muzyczną przyjemnością. To, co do tej pory wszystkim znane aż zbyt dobrze, bo rozjeżdżone przez supermarkety i media, nabrało nowej, świeżej jakości. Piękno wykonania często przejmowało władanie nad tekstami. Tekstami bardzo trudnymi. Tradycyjne utwory świąteczne Agnieszka Chrzanowska przeplotła własnymi kompozycjami o charakterze bożonarodzeniowym i ekumenicznym oraz czytanymi przez siebie wierszami Włodzimierza Dulemby oraz Michała Zabłockiego.
Uważny słuchacz mógł zaobserwować niezwykłego rodzaju dyskurs, który zawiązał się pomiędzy kolejnymi utworami. Teksty kultury chrześcijańskiej zaczęły przeglądać się w lustrze tekstów kultury starożytnej, którą pejoratywnie moglibyśmy dookreślić jako pogańską, a przecież tak kiedyś właśnie było… Jeżeli sięgniemy do początków chrześcijaństwa, do pism Klemensa Rzymskiego, Arystydesa z Aten, Grzegorza z Nazjanzu – oni wszyscy nosili w sobie tradycję kultury starożytnej. Znak krzyża nie odgradzał ich od zachwytu nad Platonem i Eurypidesem. Miała rację Agnieszka Chrzanowska, śpiewając o Bogu, występującym pod wieloma imionami. Wszystkie wypowiadane przez nią słowa odnosiły się do tej samej tajemnicy, wobec której potrafimy jedynie zadawać pytania. Złoty osioł wkomponowany w scenografię, pasący się nieśmiało obok fortepianu, jest w prostej linii nawiązaniem do „Złotego osła” Apulejusza, i to w tym właśnie tekście pada zdanie „Usłyszałeś tedy, ale choć-eś usłyszał, trzeba, abyś nie rozumiał”. Wszyscy wspomniani tego wieczoru poeci: Georg Trakl, ks. Leon Pokorski, Mikołaj Gumilow, Michał Zabłocki i Włodzimierz Dulemba, mówili w swoich tekstach o tej wielkiej tajemnicy, w której dopełnienie możemy jedynie wierzyć.
Hans Urs von Balthasar napisał w „Teodramatyce”, że żyjemy w czasach „postchrześcijańskich”. Trudno uwierzyć w duchowość religii tak wynaturzonej przez popkulturę. Osoby, które jeszcze potrafią się wsłuchać w jej prawdziwe treści, twierdzą, że „wiara jest łaską”. Chyba wszyscy tego wieczoru do tej łaski się zbliżyliśmy. Nauczeni, by w odruchu obronnym zamykać uszy po wejściu do supermarketu, usłyszeliśmy wszyscy, że o tych sprawach można jeszcze mówić w piękny sposób. W powietrzu, nad wykonawcami unosiły się słowa o aniołach, o planetach bez cierpienia, o obietnicach, które stają się ciałem. Struktura wieczoru przybrała formę opowieści o… opowieści. Tej, którą znamy wszyscy, a jednak pozostaje tajemnicą. Agnieszka Chrzanowska zapytana w jednym z wywiadów o to, jakiego Georga Trakla śpiewa – Georga Trakla, który jest przecież tak mroczny w swojej twórczości, odpowiedziała: „Tego najjaśniejszego”. Taki w pewnym momencie stał się ten koncert. Gdyby cała otoczka związana z 24 grudnia nabrała takiego charakteru, wszyscy wchodzilibyśmy w tę zabawę jednogłośnie.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
12 stycznia 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/styczen_2011/120111_ooop.php
Jacek Bała z zespołem Janko Muzykant „Poszedłem w tango zaraz wracam” – 28 listopada 2010 – recenzja Olgi Śmiechowicz
„Smells like teen spirit…”
Przez cały wieczór. Wrażenie, że skądś znamy te oczy, że już kiedyś spotkaliśmy ten uśmiech. Niepewny, trochę przepraszający. Z którym poszlibyśmy na kawę przewidując, że nad nasz stolik w niedługim czasie nadciągną chmury parujące przeczytanymi w pociągach książkami. Jakieś wiersze skreślone w pośpiechu na marginesach, jednobrzmiące pliki na naszych dyskach. Socjologom nie chce się badać takich rzeczy, a szkoda, bo tutaj wyjątkowo wynik zawsze stanowiłby constans. Wszystkie, najpierw kochałyśmy się we Włóczykiju z Muminków, potem w Kurcie Cobainie i dopiero, gdy zdarłyśmy ostatnie flanelowe koszule, nasze niewieście serca zaczęły obierać odmienne azymuty – od Edwarda Nortona przez Briana Molko, po Horacego. Na pewno na tej długiej liście znalazłby się i Jacek Bała.
Widać to już po sposobie, w jaki wychodzi na scenę. Swojego czasu mądrzy ludzie kazali mu ćwiczyć oddechy, uczyć się dużo wierszy na pamięć i czytać Stanisławskiego. Takie rzeczy widać od razu. Czasami profanom zdaje się naiwne takie przytrzymanie mikrofonu o sekundę za długo, proste spojrzenie w publiczność i zdobycie się na odwagę, by powiedzieć na głos: „Gdy stoję przed wami, to moje marzenia się spełniają”. Naiwne? Wyjdźcie na scenę typu włoskiego, stańcie na samym jej skraju i spójrzcie w to oślepiające światło. Mam nadzieję, że zrozumiecie.
Jacek Bała jest w pełni świadomy teatralizacji, które stosuje. Może chwilami, są one nakreślone zbyt grubą kreską, ale czasem, żeby coś pokazać we właściwy sposób, trzeba to przerysować – no tak… Thomas Bernhard. I może dobrze, że wkradł się między słowa właśnie w tym miejscu. On też był niepogodzony ze światem, rzucał się i gryzł, ale czasem, przez nieuwagę, odkrywał fastrygę swojego buntu. Chciał nam wmówić, że „Wymazywanie” napisał „za jednym razem”. Jackowi Bale, zdarzyło się raz czy dwa przegiąć z tym wyuczonym Stanisławskim i wtedy wylatywały wióry. Zgrabnie umiał je jednak wkopać pod kable (gdyby nie notatka na skraju kartki, teraz już bym o tym nie pamiętała).
„O herze lepiej śpiewać, niż ją brać”, dużo o narkotykach, o jakości rodzimej produkcji pasków od spodni, na których nawet nie można odebrać sobie życia. Dużo o nadziei na szczęśliwe zakończenie, na to, że Bóg jest jednak pozytywnym bohaterem i że gra w naszej drużynie. Dużo wiary w człowieka. Jak pisał Lec: „Kiedy znalazłem się na samym dnie, usłyszałem pukanie od spodu.” Jacek Bała to pukanie dosłyszał i w nie uwierzył. Teraz można już o tym mówić, bagatelizując wszystko machnięciem ręką. Wszystko tego wieczoru było opowiadane już z tej wygodnej pozycji, gdy wiemy, że nam się udało. Naprawdę, zawsze można znaleźć „wyjście awaryjne z samego siebie”.
Rzadko zdarza się, by ktoś był tak ciepły wobec swojej publiczności. Odważny, bezpośredni – tak, ale nie widziałam jeszcze, by ktoś tak szeroko otwierał drzwi czwartej ściany. W tej relacji, jak przyjaciele domu, mamy prawo grzebać w biblioteczce, a pies gospodarzy wita nas, opierając się wielkimi łapami na naszych ramionach. Cały czas, nawet w najbardziej dynamicznej piosence, najbardziej demonicznej i zapamiętałej, na dnie źrenicy widać ten sam blask, który przykuł naszą uwagę na samym początku. Piotr Skrzynecki mówił, że artyści to ludzie z natury nieśmiali. Jacek Bała ma w sobie coś z chłopca. Pod te przydługawe kosmyki chyba jeszcze nie do końca dociera, że jego marzenie, naprawdę właśnie się spełnia.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
7 stycznia 2011
Źródło: http://www.teatralia.com.pl/artykuly/2011/styczen_2011/070111_slts.php
Spektakl muzyczny „Pan Kazimierz” – 26 września 2010 – recenzja Olgi Śmiechowicz
„Nie będzie chasydzko”
Po inauguracyjnym koncercie Tomasza Marsa w Radiowym Teatrze Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem, że podczas kolejnego spektaklu wszystkie miejsca siedząco-stojąco-podłogowo-schodowe były wypełnione po brzegi…
Pamiętam swoje pierwsze, nieszczególnie euforyczne odczucia, gdy trzy lata temu szłam na premierowy spektakl „Pan Kazimierz” w Kawiarni Krzysztofory. Całość reklamowana była jako „jedynie słuszna historia dzielnicy Kazimierz”, istniało więc realne zagrożenie judaistyczną wesołością, rodem z „disneylandowego” festiwalu, który co roku odbywa się w Krakowie. Chyba nie takiej estetyki wymaga kultura żydowska, by wybrzmieć we właściwy sposób. Podnosiłam się jednak na duchu myślą, że w wykonaniu artystów tej klasy, co Agnieszka Chrzanowska, Beata Kacprzyk (obecnie w roli: Marta Honzatko), Tomasz Mars i Dominik Kwaśniewski można zawiesić w szatni, na kołku swoje estetyczne bóle, a talent uratuje nawet przyklejone brody i tałesy z papierowych ręczników (patrz: Wachtangow).
Miło czasem być w błędzie. W tym przypadku trzeba jednak przyznać się do omyłki i w skrępowaniu chować pod łóżko fakt, że wątpiło się w sensowność całego przedsięwzięcia. Zostało mi udowodnione, że o Kazimierzu można opowiadać inaczej – rockowo, gotycko, z fantazją, nie do końca serio…
Spektakl Łukasza Czuja składa się z 20 piosenek do tekstów Michała Zabłockiego z muzyką skomponowaną przez tak różnorodnych kompozytorów, jak Dominik Kwaśniewski, Jacek Łągwa i Krzysztof Filus. Opowiadają one o osobistościach żydowskiej dzielnicy Krakowa. Jest więc i Gubałowa wróżka, którą spalono na stosie. Jest i Guru, który regularnie nawiedza koncerty Agnieszki Chrzanowskiej… Jest powrót do czasu przedwojennego, gdy nikt nie przewidywał nadciągającej katastrofy, jest czas pogromu i czas teraźniejszy, gdy ulicą Starowiślną nadciągają autokary Żydów z Izraela.
Program spektaklu ma formę mapy, historie wyciągane z szafy znalezionej w mieszkaniu Kazimierza Jakubczyka, wyznaczają kolejne azymuty wędrówki. Wszystkie miejsca między Wisłą a ulicą Dietla, zaczynają ujawniać swoje kolejne warstwy, jakby ośmielone tą nie przewodnikową formą przedstawienia, pozwalają, by w ich ścianach znów zabrzmiało echo dawnych głosów.
Możemy się zasłaniać akcentami postawionymi wyłącznie na historyczne dzieje tej niepozornej „wioski niedaleko Krakowa”, ale artyści postawili również swojej publiczności pytanie o to, czym jest dzisiaj dla nas Kazimierz. Dzielnica Żydowska z ranami po getcie, w której już prawie nikt nie czyta od strony prawej do lewej zabawnych ornamentów, podobnych do płomyków. Pytanie, czy poza zapiekankami i drożejącymi mieszkaniami, jest jeszcze jakaś refleksja, nie pseudocepelia z figurkami rabinów z modeliny.
Michał Zabłocki powiedział do publiczności prosto ze sceny, że w każdym z nas jest jakiś cień antysemity. Wytrąca nas z dobrego samopoczucia niedzielnego koncertu scena, podczas której Agnieszka Chrzanowska i Tomasz Mars wykonują w utworze „Manele Szuwer” nazistowskie pozdrowienie, wycelowane prosto w publiczność. Chyba dokładnie to uczucie, bezpośredniego zderzenia, chciał wywołać u swoich widzów Bob Fosse, kręcąc scenę z pieśnią „Der morgige Tag ist mein”, śpiewaną przez członka Hitlerjugend w filmie „Kabaret”. Twórcom i wykonawcom spektaklu udało się jednak osiągnąć to, co nie jest możliwe podczas projekcji filmu. Gdy oddziela nas bezpieczeństwo ekranu, możemy usprawiedliwiać się odmienną, zamierzchłą czasoprzestrzenią – ale teatr nie daje już tego pasa bezpieczeństwa. Nagle stajemy się bezpośrednią częścią tego dziwnego czasu teraźniejszego, a dzieci naszych sąsiadów malują na ścianach powieszone Gwiazdy Dawida. Ta scena jest jednak jedynie wyostrzeniem naszej pamięci. Nie chodzi tu o to, by rozgrzebywać, by myśleć o świecie żydowskim jedynie w kontekście martyrologii.
„Pan Kazimierz” ma tę właściwość, że w pewnym momencie, zaczyna bawić się własnym, scenicznym życiem. Wówczas staje się coś dziwnego, gdyż widz pod koniec spektaklu jest w stanie uwierzyć nawet w to, że rana arvalis, czyli zwykła żaba moczarowa zagnieździła się w przełyku Pana Kazimierza, dzięki czemu właściciel „pasożyta” może pić niezliczone ilości alkoholu, nigdy się nie upijając.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
15 października 2010
Recenzja z koncertu Tomasza Marsa „Męski burdel” – 19 września 2010 – recenzja Olgi Śmiechowicz
„Delikatnie, pięścią w stół”
Po inauguracyjnym koncercie Tomasza Marsa w Radiowym Teatrze Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem, że podczas kolejnego spektaklu wszystkie miejsca siedząco-stojąco-podłogowo-schodowe były wypełnione po brzegi…
Pamiętam swoje pierwsze, nieszczególnie euforyczne odczucia, gdy trzy lata temu szłam na premierowy spektakl „Pan Kazimierz” w Kawiarni Krzysztofory. Całość reklamowana była jako „jedynie słuszna historia dzielnicy Kazimierz”, istniało więc realne zagrożenie judaistyczną wesołością, rodem z „disneylandowego” festiwalu, który co roku odbywa się w Krakowie. Chyba nie takiej estetyki wymaga kultura żydowska, by wybrzmieć we właściwy sposób. Podnosiłam się jednak na duchu myślą, że w wykonaniu artystów tej klasy, co Agnieszka Chrzanowska, Beata Kacprzyk (obecnie w roli: Marta Honzatko), Tomasz Mars i Dominik Kwaśniewski można zawiesić w szatni, na kołku swoje estetyczne bóle, a talent uratuje nawet przyklejone brody i tałesy z papierowych ręczników (patrz: Wachtangow).
Miło czasem być w błędzie. W tym przypadku trzeba jednak przyznać się do omyłki i w skrępowaniu chować pod łóżko fakt, że wątpiło się w sensowność całego przedsięwzięcia. Zostało mi udowodnione, że o Kazimierzu można opowiadać inaczej – rockowo, gotycko, z fantazją, nie do końca serio…
Spektakl Łukasza Czuja składa się z 20 piosenek do tekstów Michała Zabłockiego z muzyką skomponowaną przez tak różnorodnych kompozytorów, jak Dominik Kwaśniewski, Jacek Łągwa i Krzysztof Filus. Opowiadają one o osobistościach żydowskiej dzielnicy Krakowa. Jest więc i Gubałowa wróżka, którą spalono na stosie. Jest i Guru, który regularnie nawiedza koncerty Agnieszki Chrzanowskiej… Jest powrót do czasu przedwojennego, gdy nikt nie przewidywał nadciągającej katastrofy, jest czas pogromu i czas teraźniejszy, gdy ulicą Starowiślną nadciągają autokary Żydów z Izraela.
Program spektaklu ma formę mapy, historie wyciągane z szafy znalezionej w mieszkaniu Kazimierza Jakubczyka, wyznaczają kolejne azymuty wędrówki. Wszystkie miejsca między Wisłą a ulicą Dietla, zaczynają ujawniać swoje kolejne warstwy, jakby ośmielone tą nie przewodnikową formą przedstawienia, pozwalają, by w ich ścianach znów zabrzmiało echo dawnych głosów.
Możemy się zasłaniać akcentami postawionymi wyłącznie na historyczne dzieje tej niepozornej „wioski niedaleko Krakowa”, ale artyści postawili również swojej publiczności pytanie o to, czym jest dzisiaj dla nas Kazimierz. Dzielnica Żydowska z ranami po getcie, w której już prawie nikt nie czyta od strony prawej do lewej zabawnych ornamentów, podobnych do płomyków. Pytanie, czy poza zapiekankami i drożejącymi mieszkaniami, jest jeszcze jakaś refleksja, nie pseudocepelia z figurkami rabinów z modeliny.
Michał Zabłocki powiedział do publiczności prosto ze sceny, że w każdym z nas jest jakiś cień antysemity. Wytrąca nas z dobrego samopoczucia niedzielnego koncertu scena, podczas której Agnieszka Chrzanowska i Tomasz Mars wykonują w utworze „Manele Szuwer” nazistowskie pozdrowienie, wycelowane prosto w publiczność. Chyba dokładnie to uczucie, bezpośredniego zderzenia, chciał wywołać u swoich widzów Bob Fosse, kręcąc scenę z pieśnią „Der morgige Tag ist mein”, śpiewaną przez członka Hitlerjugend w filmie „Kabaret”. Twórcom i wykonawcom spektaklu udało się jednak osiągnąć to, co nie jest możliwe podczas projekcji filmu. Gdy oddziela nas bezpieczeństwo ekranu, możemy usprawiedliwiać się odmienną, zamierzchłą czasoprzestrzenią – ale teatr nie daje już tego pasa bezpieczeństwa. Nagle stajemy się bezpośrednią częścią tego dziwnego czasu teraźniejszego, a dzieci naszych sąsiadów malują na ścianach powieszone Gwiazdy Dawida. Ta scena jest jednak jedynie wyostrzeniem naszej pamięci. Nie chodzi tu o to, by rozgrzebywać, by myśleć o świecie żydowskim jedynie w kontekście martyrologii.
„Pan Kazimierz” ma tę właściwość, że w pewnym momencie, zaczyna bawić się własnym, scenicznym życiem. Wówczas staje się coś dziwnego, gdyż widz pod koniec spektaklu jest w stanie uwierzyć nawet w to, że rana arvalis, czyli zwykła żaba moczarowa zagnieździła się w przełyku Pana Kazimierza, dzięki czemu właściciel „pasożyta” może pić niezliczone ilości alkoholu, nigdy się nie upijając.
Olga Śmiechowicz
Teatralia Kraków
15 października 2010
Recenzja z WIECZORU AUTORSKIEGO TOMASZA ŻÓŁTKO – 27 czerwca 2010
Olga Śmiechowicz – niezależny recenzent:
„Leżakowanie sensów”
Przed koncertem poszłam na spacer. Pierwsza niedziela wakacji. Turyści, głównie rodzice tłumaczący swoim dzieciom, że skoro przyjechali do Krakowa, to mają zwiedzać, i to nie Galerię Krakowską… Męczący tłum. Pośród nich wszystkich, zaczepił mnie bezdomny, jakiś wędrowiec, nigdy wcześniej go nie spotkałam. Zapytał o pieniądze. Odpowiedziałam, zgodnie z ówczesną prawdą mojego konta, że sama się zastanawiam, skąd je zdobyć. Nie wiem, skąd ta nagła szczerość, ale cała historia jest mi potrzebna do jednej rzeczy, którą ten zupełnie obcy mi człowiek – zrobił, gdy usłyszał moją odpowiedź: natychmiast sięgnął do kieszeni i rozsunął na otwartej dłoni srebrne monety. Była niedziela, ilu ludzi, których spotkał wcześniej, wyszło z kościoła, by mu przy pierwszym spotkaniu odmówić?
Ksiądz Józef Tischner, w rozmowie z Jackiem Żakowskim, powiedział, że wiara katolicka jest dla ludzi mądrych. Z taką właśnie mądrością Tomasz Żółtko poprowadził swój wieczór autorski.
Artysta, który zadaje sobie pytanie, czy jest Bogu czego zazdrościć… Który nie bez słuszności zauważa, że całe szczęście, że nas wtedy nie było… w Betlejem, w Jerozolimie… Kto zajrzałby do stajni, kto zająłby się ciesielstwem…? Dobrze, że nas wtedy przy tym wszystkim nie było, bo byśmy nie pojęli…sens umknąłby, nie przyszpilony nazwaniem po imieniu.
Ważne pytania tego wieczoru, o pokorę, o wybaczenie. O możliwość wiary wobec sytuacji granicznych. Opowiedziana przez Tomasza Żółtko historia żydowskiej dziewczynki, która zginęła w warszawskim getcie. Gdy już nikt nie był w stanie powstrzymać spełniających się, przebudzonych potworów uśpionego, ludzkiego (?) rozumu. Straszne? Szarpnęła nami w ciemności teatralnej sali, historia dziewczynki, której ojciec namalował na ścianach pokoju ukwieconą łąkę. A przecież była to tylko jedna śmierć… jedna trzystupięćdziesięciotysięczna… Kto szarpie naszymi potworami za rozespane ramiona? Kto sprawia, że instynktownie znajdują nieszczelności psychiki, by rozmiękczając nam tkanki, znaleźć ujście? W „Pociągu życia”, jeden z bohaterów zwraca się wprost do Boga: „Patrzysz na to wszystko, czy odwracasz wzrok, by uniknąć szoku?”
Nie jest wesoły obraz, który wyłania się z tego opisu.
Nie jest łatwo, odpowiedzieć na proste pytanie; czy jestem dobrym człowiekiem? I co o mnie mówi, każda z dwu możliwych, udzielonych odpowiedzi?
Tomasz Żółtko potrafi przegonić spod progu strach. Potrafi mówić o zwykłej ludzkiej dobroci. W jego słowach znajduje ona swoją realizację. Wówczas nabiera się wiary, że faktycznie można tak żyć, że można bez skrępowania mówić o uczuciach, bez strachu, że wyśmieje je niezrozumienie. Potrafi posługiwać się tą Tischnerowską mądrością, ale potrafi też zobaczyć, że czasami za pofalowanym pejzażem kościołów – kryje się tylko ładna architektura. Nie beszta, nie tresuje, nie idzie w łatwą kpinę, tylko zaznacza punkt. Wskazuje go nam, nie rości sobie przy tym żadnych pretensji, ma w sobie wyczucie, by cofnąć się przed tego rodzaju brakiem rozwagi. Ilu jednak tego nie robi…
Tutaj zamyka się specyfika Radiowego Teatru Piosenki. Agnieszka Chrzanowska pozwala mówić artystom wierzącym, poszukującym, nie wiedzącym…
Recenzja ze spektaklu „WARJUTKOWIE” – 13 czerwca 2010
Olga Śmiechowicz – niezależny recenzent:
Dziecięcy szpik zamiast kremówki*
Już Tertulian w swoim traktacie O widowiskach, potępiał mimów, którzy bezbożnie będąc ludzkich akcyi marnymi imitatorami, czynili przedstawicieli rodzaju człowieczego twory bezrozumnym małpom podobne – początek musi być z lekka abstrakcyjny, wobec absurdów świata Warjutków, które zaprezentował w Radiu Kraków duet – Chrzanowska – Chowaniec…
Agnieszka Chrzanowska w swojej zapowiedzi koncertu powiedziała, że pojedyncze egzempla homo variutcus żyją wśród nas, że nasze światy wzajemnie się przenikają. Niektórzy ludzie podobno porzucili obywatelstwo naszego układu odniesień – bardzo poważnych i rzeczowych, i uciekli do ich świata… – trochę Bachtinowskiego, trochę na opak, w którym sokratejskie zające wsuwające marchewkę, powiększają słuch swej duszy wyciągając w górę uszy.
Świat Warjutków, to świat w którym dzieci bawią się niewidzialnymi lalkami, zamykają oczy i myślą, że nikt ich nie widzi. Okazuje się, że każdy z nas przeżywa swoją własną projekcję tego świata, w którym rosną drzewa foliowe, a kakao robi się z tuszu do mazaków. Jednak tylko Michałowi Zabłockiemu przyszło na myśl, by tę projekcję umysłu zapisać stenograficznymi znakami na papierze. Zapisał i oddał do publicznej wiadomości. Teraz, speszony wrzawą, jaka wobec odkrycia i nazwania po imieniu pewnych spraw generalnych rozgorzała, zbywa całą awanturę, uczonymi przypisami o surrealistycznych poematach i parysko – nowojorskich nastolatkach sycących się własnym, metafizycznym odlotem.
Nie wchodzimy w polemikę z zaoranymi taśmami naszych snów. Surrealizm jaki jest każdy widzi. Jednak jeżeli przyjmiemy, że faktycznie, są ludzie, którzy często ryzykując życie, przejeżdżają setki kilometrów na ciężarówkach, pokonują nie wytyczone granice, w drżących rękach trzymając podrobione dokumenty, podbite pieczątką z ziemniaka i tym samym uprawniające do życia w świecie Warjutków, gdzie na śniadanie je się czterdzieści kostek cukru… Pozwólmy sobie na tę ekstrawagancką chwilę empatii. Jaką rozpacz przeżywa taki mentalny uchodźca u końca swojej drogi, gdy nagle okazuje się, że ta wielka podróż, która miała odmienić całe jego życie, była zaledwie paroma krokami po podłodze. Świat Warjutków nie jest nam odległy. Ot, nagle okazuje się, że wszystko to samo… że to, co dla nich jest absurdem, dla nas jest realem i na odwrót, choć w ostatecznym rozrachunku i tak otrzymamy wynik zerowy, który nie wskazuje na niczyją rację.
Według statystyk na rok 2009, tygodniowo w Polsce – 520 kobiet (i jedna ósma) traci wolność wobec zobowiązania przed Bogiem, Kościołem, świadkami, rodziną i pewnie jakimiś opłatami urzędowymi… Piękna Agnieszka Chrzanowska w ślubnej sukni, jak inna od naszego uśpionego przyzwyczajeniem wizerunku jej postaci. Przypominająca trochę „pokonaną” Kasię z finałowej sceny Poskromienia złośnicy w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego… ale tego wieczoru było tyle różnorodnych wcieleń tej artystki, imitatorki warjutkowych akcyi; od różowej piżamy (za taką Chrzanowską jestem gotowa przehandlować dzieci swoich sąsiadów), przez „obłudną” agentkę, (tu znów skojarzenie z Pulp fiction Tarantino), aż po prawie (!) – Świętą Agnieszkę – Siostrę Warjutkę, tak, tę, która patronuje Męskim Burdelom… Jak cudowną regułę zakonną ustanowiłaby Siostra Warjutka, przybijając piątkę z Matką Przełożoną Poniżonych Odkupicielek z Pośród ciemności Pedro Almodovara, tak – to te, które nie lubiły miękkich narkotyków, trzymały w przyklasztornym ogrodzie tygrysa i wycinały najlepsze solówki na ukulele… te same…
Jeżeli ustanawiamy na własną rękę Republikę Warjutków, idźmy w to do końca, pozwólmy sobie na szaleństwo nic nie robienia, by kochały się w nas chłopaki nie zniechęcone czernią naszych nie wydekoltowanych sukien, jeżeli wyślemy z naszego życia wszystkich polityków w jednostronną delegację… wtedy nasza absurdalna Republika Marzeń ukonstytuuje swój byt wobec państw Unii Europejskiej… i znajdzie swoje własne, niezagrożone przez żadne konflikty zbrojne, miejsce na politycznej mapie Księżyca. Warjutkowo istnieje dla każdego indywidualnie, do mojego traficie przez trzy dni kierując się w stronę końca Świata, przed Nowymi Bronowicami należy skręcić w lewo; tam dzieci rodzą się w komplecie z dubeltówką, ale za to już po maturze.
* skrócona charakterystyka Warjutka, co by tytułu nie pozostawiać bez rozwijających go epitetów:
Śpią w jaskiniach swoich łóżek, zęby mają bardzo duże, które ostrzą na ostrzałkach i na starszych dzieci ciałkach, wysysając śpiki z kości ku zabawie i radości. Tak pokrótce można streścić najprawdziwsze o nich wieści.
Recenzja z koncertu RAFAŁA JĘDRZEJCZYKA – „JESZCZE SIĘ WSZYSTKO DA ODKRĘCIĆ” – 30 maja 2010
Olga Śmiechowicz – niezależny recenzent:
„Przez marzenia będziemy w kontakcie”
Jeszcze się wszystko da odkręcić Jeszcze się przecież nic nie stało Spaprane życie to jest mało Byle już nic więcej!
Wobec zasłuchania – pytanie: dla kogo te słowa? Piwnica pod Baranami, której artystą jest Rafał Jędrzejczyk, wyostrza synapsy na pewien, sobie tylko właściwy, rodzaj wrażliwości, tworząc wśród ludzi charakterystyczny podgatunek. Prawdopodobnie pewnego dnia powstanie rozprawa doktorska – katalog słów, na dźwięk których, tylko oni odwracają głowę.
Ci właśnie, nadwrażliwi, analizujący po Barthes’owsku każde słowo, wiedzeni przez wewnętrzny układ pomiarów i stężeń, zebrali się 30 maja w Radiowym Teatrze Piosenki Agnieszki Chrzanowskiej. Ci ludzie swoim wnukom opowiadają o młodości przepędzonej w Piwnicy pod Baranami, o Wiesławie Dymnym zawieszonym pod sklepieniem, o rautach, koncertach i Piotrze Skrzyneckim, którego ja już nie zdążyłam zobaczyć na scenie. Data urodzenia, wyryta na dowodzie osobistym, nie pozwala mi powiedzieć, że ja tak samo… dla mnie ich przeszłość odbywa się w Present Continuous. Jakiś błąd popełniony w moim wychowaniu sprawia, że reaguję na te same słowa, z taką samą intensywnością. A może nie? Może w chwili, gdy mnie przeszywają dreszcze, gdy słyszę jak Rafał Jędrzejczyk śpiewa w duecie z Kubą Kubowiczem: Przyjdź śmierci, ale tak skrycie, bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania mogła wrócić mi życie…Może oni już tylko uśmiechają się do swoich, zapomnianych już prawie, wspomnień. Tylko ja, jeszcze do końca nie oswojona, z estetyką, która nazywa wszystkie strachy po imieniu, przyjmuję te słowa, jak pierwsze strony historii, która dla mnie dopiero się rozpoczyna. Nie wiem, ale jest coś w tych tekstach, co wyrywa z zamyślenia, szarpie za ramiona. Wszystko skomponowane wokół scenicznej obecności Rafała Jędrzejczyka, dookreślanej przez dekorację Sebastiana L. Kudasa, piwnicznego scenografa. Jego głos, przelewający się między rzędami. Wywołane obecności Dymnego, Zaryckiego, Garyckiej… Nagle uruchamiają się wszystkie odniesienia; Życie prywatne Wazów, czarodziejski tekst o mandragorze… I pobrzmiewa gdzieś w uszach zapowiedź Marka Pacuły: Pracuje w Narodowym Starym Tatrze, do Piwnicy pod Baranami przychodzi po sławę i pieniądze.
Przychodzi i zastanawia się, czy życie jest teatrem, czy cyrkiem. Teatr jest po to, żeby życie było inne niż dotąd. Żeby iść do domu, w zamyśleniu, w zachwycie. Powiedziane w paru oczywistych konstrukcjach, podstawowe założenia teatru. Czasami wprost ze sceny trzeba powiedzieć, że to właśnie o to chodzi; po prostu: przestrzeń, światło, gesty; choć wydaje się to oczywiste.
My jesteśmy łzy nie wypłakane… ile trzeba odwagi, by w dzisiejszym czasie, gdy wrażliwi ludzie są jak jednorożce, umieć się przyznać do rozumienia i współodczuwania w takich rejestrach. Żyjemy w czasie, gdy mówienie, jak czujemy, widzimy i słuchamy, od tak – wprost, nie jest już oczywiste. Ilu artystów kryje się za obcym dla siebie tekstem… W tej szczerości wykonań Rafał Jędrzejczyk, jako interpretator, w pełni świadomie odsłania się na ewentualne ataki tych, przez których skórę nie udało mu się przebić, sam pozbawia się możliwości obrony. Wypuszcza z rąk słowa, ostatnich swoich sprzymierzeńców. W tym rodzaju wypowiedzi nikogo nie uratują piscatorsko – brechtowskie „efekty”, nie ma zasłony cudzysłowu. Można mówić, przez kontrast, bezczelnie, mieszczańsko, lirycznie, można nawet mówić gorzko o kobietach… ale zawsze trzeba mówić własnym głosem, nawet jeżeli w pewnym momencie narastający strach będzie skandowany, by słowa pojedynczo nabrały mocy i wiary w siebie, a głos będzie galopował, będzie krzyczał, w pewnym momencie zaskoczony, własnym bytem.